czwartek, sierpnia 27, 2015

Śliwki - robaczywki


Na szczęście, te z których dziś korzystałam, robaczywe nie były. Zostało ich dosłownie kilka, po zjedzeniu całej reszty, ostały się również jakieś białka po drożdżówkach i tak powstała tarta/ciasto, jak kto woli. Nazywam tartą, bo każde ciasto na kruchym spodzie to dla mnie tarta - definicja nazwy pasuje idealnie, ale jeśli kruchy spód zamrozicie, a nie tylko schłodzicie, a następnie zetrzecie na tarce, nazywajcie je chociażby skubańcem. Ważne, żeby smakowało! :) 


Tarta - skubaniec ze śliwkami i puchatą bezą

Składniki - spód:
1,5 szkl. mąki pszennej
2 żółtka
3 łyżki cukru
1 łyżka jogurtu naturalnego
125 g masła
nadzienie:
10 dość kwaśnych śliwek
8 łyżek gęstych powideł śliwkowych, najlepiej domowych
beza:
130 g białek
260 g drobnego cukru
kropla soku z cytryny

Kruche ciasto siekamy nożem i szybko zagniatamy. Zawijamy w folię spożywczą i wkładamy na 30 minut do lodówki - jeśli chcemy je wałkować na spód- lub do zamrażarki - jeśli ciasto będziemy trzeć na tarce. Dużą tortownicę - u mnie 28 cm - lub formę do tarty wykładamy papierem do pieczenia i rozgrzewamy piekarnik do 175 st. C. Ciasto wałkujemy lub ucieramy na tarce, delikatnie je przyklepując i wkładamy do piekarnika na 15 minut. Jeśli wałkowaliście ciasto - warto je porządnie nakłuć widelcem lub wyłożyć papierem z obciążeniem z fasoli lub specjalnych kulek. 
Podczas podpiekania spodu oczyszczamy śliwki z pestek, kroimy je na małe kawałki i mieszamy w misce z powidłami. Białka i cytrynę wlewamy do metalowej lub szklanej CZYSTEJ misy i ubijamy, zaczynając od wolnych obrotów. Po 2-3 minutach przechodzimy do szybszych obrotów, jednocześnie dodając cukier, łyżka po łyżce. Ubijamy pianę dopóki nie będzie gładka, sztywna i błyszcząca. 
Kruche ciasto wyciągamy z piekarnika, wykładamy na spód nasze śliwkowe nadzienie, a na samej górze silikonową łopatką rozprowadzamy bezę. Wrzucamy do piekarnika na 15-20 minut, a następnie studzimy przy otwartych drzwiczkach, chociaż 30 minut. Bez z wierzchu powinna być bardzo krucha i chrupiąca, a w środku delikatna niczym pianka. :)

















Wcinamy, popijając gorzką kawą i zaczytując się w ulubionej literaturze... 

            "Jak wszakże zdefiniować erotyzm mężczyzny (albo całej epoki), który dostrzega             kobiecy powab upchnięty w pępek na środku ciała? "

                                                                Milan Kundera, 'Święto nieistotności'

czwartek, lutego 19, 2015

Czy naprawdę..

..minęło tyle czasu od ostatniego postu?
Wiele razy siadałam i pisałam, a teraz wisi wszystko w wersjach roboczych, bez zdjęć, bez końca, a właściwie to i bez konkretnego początku.
W nowym miejscu, nowa praca, nowe pomysły i powrót do gastronomii, już od trochę innej strony. Przeniosłam się z kuchnią i nauką "kuchenną" do ludzi, a mianowicie próbuję swych sił w jednej z restauracji. Uczę się, co tu dużo mówić. Jeśli któreś z Was zna mnie, i wie, jak gotuję i co potrafię zrobić, to mogę powiedzieć - niewiele wiem o gotowaniu na inną skalę. To nie jest takie proste, ale za to fascynujące i traktuje to doświadczenie jako naukę życiową, prolog do przyszłości.

Tak, czy siak, gotuję nadal, tworzę, kombinuję, więc czekam: co chcielibyście zjeść? Na przystawkę, główne, czy deser? A może pomysłu na śniadanie brak?
Coś tam opublikuję. Bądźcie cierpliwi. Słowa muszą znaleźć w końcu ujście :)

sobota, listopada 22, 2014

Veggie, veggie, veggie!

I choć przeciwnam używania wszędzie, gdzie tylko to możliwe wyrazów obcojęzycznych, to jednak słowo veggie jest jednym z moich ulubionych w kontekście języka angielskiego w kuchni. Nawet polskie tłumaczenie jest smaczne, lecz veggie brzmi po prostu...soczyście :D
Roztkliwiając się nad nim dalej, stworzyłam veggie pie. Haha. Po prostu pasztet, jeśli nazywać go ze względu na formę, zawartość jednak bezmięsna. 

Może to nawet wyglądać jak czystki z warzyw, jeśli tylko sobie tego życzycie, mój pasztet, tudzież veggie pie było jednak konkretne i zaplanowane. Bez nadmiernej ilości tłuszczu i soli, świetne! 
Jego dumnie prezentująca się bezglutenowość była jedną z mych chlub na ostatnim Restaurant Day :)


Restaurant Day listopad, 2014










Veggie pie - pasztet warzywny

Składniki: 
ok. 150 g ugotowanej ciecierzycy
ok. 150 g ugotowanej soczewicy
1/2 czerwonej papryki
1. mała biała cebula
1 ząbek czosnku
1. marchewka
ok. 5 cm białej części pora
1/4 łodygi selera naciowego
1/2 papryczki chilli bez pestek (lub więcej i z pestkami, jeśli lubicie bardzo ostre potrawy:))
3 łyżki puree z pomidorów
sos sojowy (jeśli robicie GF zwróćcie uwagę na odpowiedni rodzaj sosu!!)
oregano suszone
bazylia otarta
słodka papryka
kumin
curry
2 łyżki oliwy
1/2 szklanki ugotowanej kaszy jaglanej

Cebulę, paprykę, papryczkę chilli i czosnek kroimy w bardzo drobną kosteczkę, rozgrzewamy w garnku o grubym dnie oliwę i podsmażamy do zeszklenia cebuli, na średnim ogniu. Siekamy marchewkę, por i seler i dodajemy do podsmażanych już warzyw. Mieszając dość często przesmażamy całość, dodajemy puree pomidorowe i podlewamy odrobiną wody. Garnek przykrywamy pokrywką i dusimy ok. 15 minut. W tym czasie przygotowujemy pozostaje produkty.
Ugotowane wcześniej ciecierzyca(pamiętajcie, że gotuje się ją długo i kilkanaście godzin przed namacza! Możecie skorzystać z "puszkowej" wersji, jeśli cierpicie na brak czasu;)), soczewica i kasza jaglana lądują w misie robota kuchennego. Jeśli macie blender z małym pojemnikiem, to radzę blendować ręcznym - masy jest całkiem sporo, więc ciężko byłoby ją zmieścić w typowym, podręcznym pojemniku blenderowym. 
Kiedy warzywa zmiękną, przestudzamy je odrobinę i dodajemy do pozostałych składników. Doprawiamy: 3 łyżki sosu sojowego, łyżeczka oregano, bazylii, słodkiej papryki, curry i 1/2 łyżeczki kuminu.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 st. C.
Zaczynając od wolnych, mieszających obrotów, miksujemy całość, zwiększając moc blendera, aż do uzyskania dość gładkiej, gęstej masy. Na tym etapie musicie posłużyć się swoim indywidualnym smakiem - warto doprawić pasztet mocniej, niż wydaje nam się w danej chwili idealnie - podczas pieczenia smaki tak się rozchodzą, że przez np. niedosolenie( w tym wypadku 'niedosojowanie';)) nasze veggie pie może zrobić się mdłe. 
Nie miksujcie też za wszelką cenę, nawet gdy niektóre warzywka są nadal niezmielone na mus. Bardzo ładnie wygląda taki pasztet z małymi drobinkami papryki, czy pora. 
Powstałą masę 'pajową' przekładamy do wyłożonej papierem do pieczenia długiej foremki. Rozprowadzamy równomiernie i wkładamy na 40 minut do piekarnika. Polecam posypanie wierzchu pasztetu sezamem lub skruszonymi pestkami dyni.
Po upieczeniu pasztet delikatnie opadnie. Należy go wystudzić, najlepiej przez całą noc w chłodnym miejscu lub lodówce. Podawać samodzielnie, w towarzystwie chleba, warzyw.. czego tylko dusza zapragnie. Idealnie zastępuje na kanapce masło, czy twarożek, można go jak najbardziej łączyć z mięsem, czy wędlinami. Veggie pie uniwersalne i przepyszne :)
Kto był na RD, ten wie! ;)











czwartek, października 30, 2014

Sernik inspirowany włoską słodyczą

Nic dziwnego, że po raz kolejny coś włoskiego.. każdy kto choć raz tu zajrzał na pewno zdążył zorientować się o moim zamiłowaniu do prostoty kuchni włoskiej. 
Tym razem sernik, który ma trochę więcej składników, niż wszystkie inne, ale jest przepyszny i wart starań. 
Nieobce są Wam zapewne ciasteczka amaretti. Są to kruche ciastka migdałowe, bardzo słodkie, intensywnie aromatyczne i o ile dla mnie same w sobie to za dużo, o tyle w serniku i innych deserach sprawdzają się znakomicie. 
Jeden powód sernikowej "włoskości" już znacie, kolejnym jest ricotta i mascarpone, które mieszamy z twarogiem sernikowym. Można również odpuścić udział zwykłego twarogu sernikowego i zastąpić go ricottą - będzie wtedy bardziej kremowy i mazisty. Ja wybrałam jednak jego optymalną wersję i połączyłam trzy sery - masa jest odpowiednio ścięta, a zarazem wystarczająco kremowa i rozpływająca się w ustach. Dlatego też nie jest to sernik włoski, a jedynie inspirowany słoneczną Italią ;) 



Sernik z ricottą, mascarpone i amaretti

Składniki:
500 g twarogu sernikowego
250 g sera ricotta
250 g mascarpone
4 jaja
1 i 1/2 łyżki mąki ziemniaczanej
1/2 szklanki cukru pudru
200 g zmielonych ciasteczek amaretti
50 g zmielonych migdałów
1. laska wanilii
1. łyżka świeżego soku z limonki

Na spód:
200 g pokruszonych ciasteczek amaretti
2. miękkiego masła
2. łyżki mąki pszennej

Zaczynamy od spodu - pokruszone ciastka, masło i mąkę zagniatamy szybko i krótko, dno tortownicy o śr. 23 cm wykładamy papierem do pieczenia, a na nim rozprowadzamy dokładnie powstałą masę. Ciasto ląduje w lodówce na +- 20 minut. 
W tym czasie rozgrzewamy piekarnik do 180 st. C i powoli zabieramy się do przygotowywania masy serowej. 
Mielimy migdały razem z amaretti. W dużej misie ucieramy jajka z cukrem pudrem. Dodajemy sery, wanilię i sok z limonki oraz mąkę ziemniaczaną, delikatnie miksujemy. Następnie wrzucamy zmielone migdały i ciastka i wszystko mieszamy szpatułką. 
W tzw. międzyczasie ;) wstawiamy schłodzone ciasto na 10 minut do piekarnika. Warto owinąć folią tortownicę na czas całego pieczenia, gdyż trochę może z niej kapać, jak to bywa przy otwieranych formach i maślanych spodach ;) 
Po wyciągnięciu podpieczonego delikatnie spodu wykładamy na niego masę serową i wstawiamy do piekarnika. Po 10. minutach zmniejszamy temperaturę do 150 st. C i pieczemy przez 50 minut. Sernik powinien być ścięty przy brzegach i delikatnie "galaretkowaty" w środku. Dajcie mu godzinę odpoczynku w wyłączonym piekarniku, a później wystudźcie na zewnątrz i w lodówce, najlepiej przez całą noc. Przy tym serniku ważny jest czas studzenia - zarówno spód, jak i masa serowa są bardzo delikatne i idealnie smakują chłodne i dokładnie ścięte. Przed włożeniem do lodówki należy jedynie okroić sernik od brzegów formy, żeby smak nie przeszedł na ciasto. 

Mój sernik wyszedł równy jak stół i nie opadł ani tyci, ale jeśli chcecie mieć pewność, upieczcie go w kąpieli wodnej - śmiało się do tego nadaje. Pamiętajcie jednak o bardzo dokładnym zabezpieczeniu formy przed dostawaniem się wody! Nie chcemy przecież, żeby sernik pływał ;)
A jaki jest Wasz ulubiony sernik? Mi ciężko się zdecydować, gdyż serniki robię niezwykle często i dużo jest takich, które są po prostu przepyszne.. właściwie to chyba wszystkie. :D Następny na blogu sernik będzie orzechowy! 







A tu z idealnym domowym, spienionym caffe latte. ;)































Smacznego! :)

środa, października 29, 2014

Wytrawne placki dyniowe

Do tej pory placki z dyni kojarzyły mi się raczej ze słodkością, jednak niejedno dynia ma oblicze! Wczoraj potraktowałam ją wytrawnie i choć zdjęć placki nie mają zbyt wielu i nie wyglądają na nich przepięknie, to są bardzo smaczne!
 Bez gadania, do roboty ;) 




Placki dyniowe ( ok. 15 sztuk )

Składniki:
2 i 1/2 szklanki startej, odciśniętej dyni
1 jajo
ok. 120 g mąki żytniej razowej (może być pszenna, ale z razowej placki są bardziej treściwe:))
2. łyżki bułki tartej (jeśli dynia jest bardzo wodnista)
2. łyżki startego parmezanu
1. drobno posiekana szalotka
1 ząbek czosnku
kilka suszonych płatków papryczki chilli lub 1/2 łyżeczki sproszkowanego chilli
1. płaska łyżeczka soli

olej do smażenia
łyżka masła

Do podania: 
jogurt naturalny/grecki
prosciutto crudo lub inna dojrzewająca szynka
pomidorki koktajlowe
rukola

Na łyżce masła podsmażamy drobno posiekany czosnek. Wystarczy mu kilka sekund i będzie gotowy. Bardzo dokładnie odciśniętą dynię przesypujemy do miski, łączymy ze wszystkimi składnikami i podsmażonym czosnkiem. Jeśli po wymieszaniu wszystkich składników masa wyda nam się stanowczo zbyt rzadka, możemy dosypać do niej mąki. Nie przesadzajcie jednak, jeśli chcecie jeść placki dyniowe, a nie mączne ;) Ja osobiście wolę potrudzić się przy smażeniu, z racji delikatności ciasta i jeść cieniutkie placuszki, niżeli grube, twarde placki, jak to nieraz się zdarzało w przypadku restauracyjnych placków ziemniaczanych, czy tych z cukinii - należy pamiętać, że te warzywa mają w sobie mnóstwo wody i bardzo dużo jej oddają zarówno podczas tarcia jak i smażenia.
Na dużej patelni rozgrzewamy olej i na już gorący wykładamy ciasto, formując kopczyki i spłaszczając je łyżką. Smażymy na średnim, lecz nie za małym ogniu i przekładamy do odsączenia na ręcznik papierowy. 

Placki będą wewnątrz mięciutkie i możecie mieć wrażenie, że nie są dokładnie ścięte - gwarantuje wam jednak, że próbując uzyskać konsystencje stałą w środku placka spalicie placki, a najprawdopodobniej i patelnię ;)

Podajemy w towarzystwie jogurtu naturalnego/greckiego, szynki dojrzewającej oraz świeżego akcentu w postaci pomidorków i rukoli. 
Nic prostszego! :) Smacznego!


czwartek, października 23, 2014

O tym, co niedawno i o drożdżach w wersji śniadaniowo - szkolnej.

Wrzesień obfitował w niesamowite wrażenia kulinarne. Jako żem urodzona w tym miesiącu, który ze szkołą się kojarzy, a mnie z piękną, polską, zielono-złotą jesienią, to wiąże on się zawsze z jakimiś uroczymi niespodziankami. Moi najbliżsi stanęli na wysokości zadania i spełnili jedne z wielu kulinarnych mych marzeń. Udałam się więc do Warszawy, aby odbyć dwa kursy obejmujące tematykę kuchni śródziemnomorskiej, ryb i owoców morza. Pierwszy dzień spędziłam pod okiem znanego i lubianego Kurta Schellera, natomiast kolejny wieczór należał do Cook Up Studio i Sebastiana Olmy.
Wrażenia niesamowite, a kuchenne rewolucje w mojej głowie buzują i nawet zaprzestałam bojkotowania Top Chefa :D 


Z całą pewnością mogę polecić zarówno jedną, jak i drugą szkołę, jednakowoż do drugiej prędzej wybiorę się ponownie, niż do Akademii Kurta - człowiek ten na pewno ma niesamowitą wiedzę, pojęcie o tym co robi, ale nie do końca odpowiadał mi w każdej chwili plan zajęć i jego podejście do nas - uczniów. Nie chciałabym, żebyście źle mnie zrozumieli - był to świetny prezent, z którego skorzystałam i sporo się nauczyłam. 
Cook Up Studio kojarzy się z czymś świeższym, młodszym, bardziej "na czasie". Jakby nie patrzeć, sama osoba prowadzącego była całkowicie odmienna od szwajcarskiego chefa - bardziej odpowiadało mi usposobienie Sebastiana, żartującego na każdym kroku, wyrzucającego z siebie słowa niczym z procy, a przy tym dającego tak świetne wskazówki, że wychodząc po nota bene pięciu godzinach czułam się usatysfakcjonowana w stu procentach. No i przekonałam się do jedzenia i przygotowywania owoców morza - wszystko wychodziło nam obłędnie, a pomysłowe potrawy głęboko zapadły w pamięć, otwierając jednocześnie zupełnie nowy, bardzo kreatywny obszar w mojej głowie.
Akademia Kurta Schellera oraz dwa oddziały Cook Up Studio znajdują się w naszej stolicy i prezentują szeroką gamę warsztatów i kursów kulinarnych wszelkiej maści.
Podrzucam linki do jednej i drugiej strony: 

http://www.schelleracademy.pl/
http://cookup.pl/

A obracając się o 180 st. C odpalamy drożdże! Piekarnik ustawimy na taką samą temperaturę, ale do tego jeszcze chwila - drożdże mają czas i do szkoły się nie spieszą. Ale jak w szkole smakują.. Czy przypominacie sobie smak drożdżówek, które można było kupić w szkolnym sklepiku? Zjadałam jedynie te jasne, "niedopieczone" z masą migdałową lub makiem, ponieważ pozostałe były dla mnie za suche, zbyt bardzo wypieczone i za słodkie. Jednak kiedy jak byłam młodsza, rodzice w sobotę rano przywozili pyszne, pachnące bułki, czasem w towarzystwie drożdżówek z serem, jagodami lub budyniem. Wtedy zjadałam je ze smakiem, gdyż żadna inna drożdżówka tej choszczeńskiej nie mogła się równać!
Teraz drożdżówki w sklepie, czy piekarni nie kupię - nic mi nie smakuje. Dlatego jak wszystko inne, zaczęłam piec sama.. Mam dla kogo, wszyscy są zadowoleni, a ja doszłam do osobistej perfekcji ;) Parov Stelar Trio przygrywa wtóruje moim wygibasom w kuchni. Polecam! ;)
A oto one. Mleczne, miękkie, pyszne, nie za słodkie, po prostu.. takie domowe. I smaczne
:)




Drożdżówki mleczne z nadzieniem

Składniki zaczynu:

15 g świeżych drożdży
1. łyżeczka cukru
1. łyżka mąki
100 ml ciepłego mleka 

Składniki ciasta właściwego:

500 g mąki pszennej, tortowej
100 g cukru - pół na pół białego z trzcinowym
2. łyżki miękkiego masła
200 ml ciepłego mleka
2. żółtka

Składniki zaczynu wymieszać do momentu rozpuszczenia się drożdży i odstawić na 15 minut w ciepłe miejsce. 
Na stolnicę lub do misy wysypujemy mąkę, robimy w niej dołek, do którego wrzucamy cukier, żółtka, masło, wyrośnięty zaczyn, 200 ml mleka i zagniatamy gładkie ciasto. Jeśli zaczynacie w misce, śmiało możecie wymieszać składniki drewnianą łyżką przed zagniataniem. Ja robię tak zawsze, mniej jest paprania się ;) 


































Jak zapewne wiecie, ciasto drożdżowe potrzebuje czasu i lubi masaż ;) Wyrabiamy je więc cierpliwie, przez 10-15 minut tak, aby bez problemu odchodziło od ręki, było gładkie i sprężyste - po zrobieniu wgłębienia palcem ciasto powinno wrócić do poprzedniego kształtu. 
Formujemy kulę z wyrobionego ciasta, odkładamy do dużej misy wysypanej mąką, przykrywamy delikatnie wilgotną ściereczką lub lnianym ręcznikiem i odstawiamy w ciepłe miejsce do podwojenia objętości (1-1,5h).



W czasie wyrastania ciasta przygotowujemy nadzienie - najlepsze są dla mnie drożdżówki z serem lub jabłkami. Możemy użyć domowego musu jabłkowego lub posiekać drobno jabłka i przysmażyć je na maśle z brązowym cukrem, mielonymi goździkami i cynamonem. Jeśli chodzi o masę serową, to najlepiej smakowała nam ta a'la sernik.

Masa sernikowa do drożdżówek na ok. 15 drożdżówek


Składniki:
3 łyżki twarogu sernikowego, możliwie czystego, bez żadnych "ulepszaczy"
1. żółtko
2. łyżeczki cukru pudru
ziarna z 1. laski wanilii lub cukier z prawdziwą wanilią

Do posmarowania: 
1. żółtko
1. łyżka mleka


Wszystkie składniki mieszamy dokładnie, do uzyskania gładkiej konsystencji. 



































Wyrośnięte ciasto uderzamy dłonią i wyrabiamy krótko jeszcze raz. Pozostawiamy je na kilkanaście minut odpoczynku, a w tym czasie przygotowujemy miejsce pracy: stolnicę lub czysty blat, bardzo delikatnie oprószamy mąką, przygotowujemy dużą blachę i wykładamy ją papierem do pieczenia.



Ciasto dzielimy ręką lub nożem na 15 w miarę równych części i każdą z nich 'kulamy' w wężyk, o tak: 



A następnie w ślimaka, takiego ;) : 



Tak powstałe ślimaki układamy w niewielkich odstępach na blasze do pieczenia i smarujemy żółtkiem z mlekiem.




Na szczyt każdej drożdżówki wykładamy płaską łyżkę nadzienia i wkładamy do nagrzanego do 180 st. C piekarnika. 



Pieczemy ok. 15-20 minut, do lekkiego zrumienienia się skórki. Świetnie smakują z zimnym mlekiem!
Drożdżówki można też owinąć pojedynczo w folię aluminiową i mrozić, wyjmując w razie potrzeby i rozmrażając w tejże folii w nagrzanym piekarniku. 









Smacznego! :)

poniedziałek, października 20, 2014

Ciasteczka z masłem orzechowym i konfiturą malinową

Krótko zwięźle i na temat - masło orzechowe i maliny. Duet idealny, perfekcyjny pod każdym względem. A jeśli masło robimy sami, a konfitura z malin płynie i przypominacie sobie czerwone od owoców ręce - sukces gwarantowany. Maliny są tutaj sugestią, jednak bardzo sugestywną sugestią - jakkolwiek można to rozumieć i jakkolwiek bardzo maślane jest to masło. 
Skrobię szybko, z głowy, ponieważ jestem naładowana tym, co w tej chwili mnie najbardziej inspiruje i ładuje we mnie hektolitry (?sic!?) energii. Oglądam i czytam Gordona Ramsaya. "That's amazing". I tyle ;) Smacznego ode mnie i od Ramsaya - oglądając któryś z odcinków Ultimate Cooking Course, przerzuciłam się na chilloutowe domowe gotowanie. Home Cooking - polecam. Nie mierzę, ale zmierzyłam. Bo takie pyszne są. Sprawdzając później przepis - ha, trafiłam! ;)

Powodzenia :)

Ciasteczka z masłem orzechowym i konfiturą malinową

Składniki:
3 czubate łyżki masła orzechowego (najlepiej homemade)
ok. 100 g masła
2. łyżki muscovado ( może być to również trzcinowy cukier, biały zmienia smak ciastek)
1 jajo
2 łyżki mleka
1 i 1/2 szklanki mąki
1. łyżeczka proszku do pieczenia
1. laska wanilii

wykończenie ciastek:
konfitura z malin
masło orzechowe

Masła i cukier miksujemy na średnich obrotach miksera, krótko, do połączenia składników. Jeśli nie używacie muscovado, a cukru trzcinowego, warto go wcześniej przepuścić przez młynek, żeby kryształki nie były wyczuwalne w ciastku.
Dodajemy do masy jajo, mleko i laskę wanilii i miksujemy. Jeśli macie możliwość, wybierajcie dobrej jakości dłuuuuuuugie laski wanilii - są najsmaczniejsze i już przy otwieraniu pachną niesamowicie. ( Do wanilii przekonuję się powoli i stopniowo, jednak oh. Kolokwialnie, jaram się:)) 
Starajcie się miksować na średnich obrotach, nie za wysokich, to ciasto naprawdę wiele nie potrzebuje. Następnie wsypujemy przesianą mąkę z proszkiem do pieczenia i mieszamy - delikatnie mikserem lub dokładnie łyżką. 
Rozgrzewamy piekarnik do 175 st. C, a dużą blachę z piekarnika wykładamy papierem do pieczenia. Obsypujemy dłonie mąką i formujemy małe ciastka - niezbyt cienkie, takie, żeby bez problemu zrobić w nich delikatnie wgłębienie na szczycie. Ciasto jest niesamowicie przyjemne w dotyku i mięciutkie. Sama przyjemność je formować! 
Po ułożeniu wszystkich ciastek w delikatnych odstępach na blasze robimy ww wgłębienia, które wypełniamy masłem orzechowym i konfiturą malinową. Pieczemy ok. 12-15 minut, ciastka smakują najlepiej kiedy są rumiane, ale wciąż miękkie. 








Ciężko mi stwierdzić, które są lepsze, czy ciepłe, czy te które już "odpoczęły", gdyż niedzielna partia po prostu... nie zdążyła wystygnąć ;)

Obłęd, nie za słodki, a po prostu fenomenalny!